Piątek zapowiadał się w miarę pogodnie, prognozy na weekend też całkiem całkiem więc decyzja była oczywista - ruszamy w trasę. I to nie byle jaką, zwłaszcza dla Angeliki, która najdalej ze mną (i chyba w ogóle na motocyklu) była do tej pory w Maniowie (30km z Wrocławia :))
Schodzę do garażu, gdzie czeka na mnie moje maleństwo. Pakuję plecak do kuferka, śpiwór na bak i w drogę! Niestety,już na samym starcie trudności - jak ostatnio walczyłem ze światłami, niechcący rozładowałem akumulator - na szczęści znalazł się drugi, samochodowy, podłączyłem kable i GPZ budzi się do życia.
Wyjazd z Wrocławia w piątek po południu, przeciskanie się przez masakryczny korek z Ołtaszyna (płd Wrocławia) w kierunku Warszawy - prawie całe miasto pokonane "pasem dla motocyklistów" (mam na myśli ten wąski obszar asfaltu między dwiema ciągłymi liniami na środku drogi, jakby ktoś nie wiedział :)) Jakoś udało się nie zahaczyć o nic gmolem, lusterkiem, kuferkiem ani kolanem Angeliki - gdy zbliżałem się zbyt blisko omijanego pojazdu, system alarmowy w postaci szybkiego strzała od tyłu w kask albo łokciem w plecy pomagał uniknąć zbyt ryzykownych manewrów ;]
Po wyjeździe z miasta tempo spacerowe - mimo słoneczka za ciepło nie jest - szybki postój w celu uzupełnienia garderoby (dobrze że moja pasażerka nie zdążyła się dokopać do aparatu :)) Po przejechaniu jakichś 100km dojeżdżamy do chyba największej "dziury" jaką widziałem do tej pory ;] cisza spokój, czasem ulicą przebiegnie jakiś pies albo traktor, w sumie nawet przyjemna okolica. To rodzinne strony Angeliki.
Następnego dnia rano, jak już udało się strawić obiad i kolację dnia poprzedniego i jestem w końcu w stanie podnieść się z łóżka, pakujemy sprzęta i jazda w dalszą trasę. No może nie do końca - akumulator nie doładował się za dobrze (a moja GPZ miewa czasem humory przy odpalaniu, wymaga dobrego aku) i po dość anemicznym kręceniu uznał że nich*ja. Na szczęście z pomocą siły ludzkich mięśni po pchaniu sprzęta przez pół wsi, motór w końcu zapalił :)
Droga upływa leniwie, jest trochę cieplej niż wczoraj. Kolejny przystanek to Łódź - jedziemy na imprezę do Klubu Motocyklistów Politechniki Łódzkiej z okazji 10-lecia ich działalności. Nasi znajomi z Apanonaru są już od wczoraj i trzeźwieją. Po drodze jeszcze obiad u Chińczyka (nasz ulubiony bar z chińskim jedzeniem który nie ma sobie równych), zajeżdżamy też do Manufaktury zobaczyć na Motoserce.
Zbliża się wieczór, rezydujemy w starym komunistycznym ośrodku pod Łodzią. Nawet znalazł się kawałek placu, na którym można było się trochę wyżyć na ósemkach, slalomach itp. Dalsza część imprezy raczej nie nadaję się do publicznego relacjonowania ;]
Niedzielny poranek wygląda dość ponuro - chmury na całej linii, podobno we Wrocławiu pada deszcz. My jednak nie wracamy jeszcze do Wrocławia - dzisiaj jest największy zlot motocyklowy w Polsce - otwarcie sezonu na Jasnej Górze w Częstochowie ("Zlot Gwiaździsty"). Uzupełnienie oleju i w drogę! Tym razem silnik odpala bez żadnych problemów i już słychać rzęchot zimnego silnika :]
Droga jest prosta jak drut - dwupasmowa krajowa "jedynka" mija spokojnie i nudno. Samochody w porównianiu z motocyklami stanowią mniejszość - już się domyślam jaki tłum motocyklistów czeka nas na miejscu. Jednak tego co zobaczyliśmy nie da się chyba opisać - parkingi i chodniki wypełnione szczelnie motocyklami, trzeba się było naszukać miejsca do zaparkowania. Zresztą rozmach najlepiej widać na zdjęciach:
Znalazłem też filmik ukazujący widok z góry na jasnogórskie błonia:
Pokręciliśmy się po okolicy, porobiliśmy parę fotek i uznaliśmy że zaczyna się robić późno. Większość rozjechała się szybko do domów - nic dziwnego, wielu przejechało pół Polski to i droga powrotna będzie długa. Zanim obraliśmy kierunek na Wrocław, zahaczyliśmy jeszcze o tor pod Częstochową. Na miejscu było kilku motocyklistów, sporo aut (i piachu naniesionego wskutej jazdy bokiem) i chłopaczek na simsonie trenujący jazdę na jednym kole :) Kilka okrążeń w ramach rozgrzewki i jedziemy do domu.
W Opolu ostatnie tankowanie, wyjeżdżając ze stacji drogowskaz był chyba jakiś lewy (albo ja już miałem za sobą za dużo km, a za mało snu) - wylecieliśmy w nie do końca właściwym kierunku. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy zobaczyłem przed sobą jebitne kominy (a Łódź już dawno mieliśmy za sobą :)) oraz drogowskaz "Elektrownia". Trzeba było zerknąć na mapę, tak więc nastąpiła krótka przerwa. Skoro już wyjęliśmy aparat (mapa była również w wersji "elektronicznej"), przerwa się trochę wydłużyła, ale za to zawartosć karty pamięci powiększyła się o kilka fajnych ujęć. Niestety nie udało się uchwycić sarenki biegnącej w stronę dymiących kominów, ale nie można mieć wszystkiego.
Ostatni odcinek: Opole - Wrocław okazał się najlepszy z całej trasy. Dobry asfalt, co chwilę delikatne zakręty i mały ruch - czego chcieć więcej? Na miejscu byliśmy wieczorem (pod koniec trochę przypiździło), szybkie rozpakowanie, kąpiel i do wyra - żeby na drugi dzień w pracy nie zasnąć nad klawiaturą ;]
Kliknij na zdjęcie aby je powiększyć
Podziel się z innymi:
Dodaj komentarz:
Komentarze: (3) - sortowane od najnowszych
Bogda 21 kwi 2011, 10:25
No na pewno , ale z plecaczkiem "krótkodystansowcem" to już jest wyprawa :)